czwartek, 31 października 2013

Cukierek albo psikus!
















Nie świętowałam należycie, ale wiedzcie, że zaliczam się do fanów tego dnia. Jestem wyznawczynią teorii, że każda okazja, żeby się śmiać i dobrze bawić jest warta wykorzystania. Mimo, że dziś zaliczyłam tylko dwa horrory (z czego jeden był animowany) i wieczór spędziłam w domu, stwierdziłam, że bez psikusa nie pójdę spać. Okazało się, że można mieć i jedno i drugie, nie mając w domu cukierków… Ciastka są znakomitym zastępstwem. I wiecie co? Przyznam się co to był za psikus. Zjadłam pół paczki ciastek. I chyba umrę, ale z poczuciem dobrze zakończonego dnia. 
Bawcie się dobrze, HAPPY HALLOWEEN!

Bye, bye October!



Tym pięknym słonecznym dniem żegna się z nami październik. Namieszał, zamieszał, poprzewracał, poprzekładał i odchodzi. Może to zbyt wielkie słowa, że był przełomowy, ale na pewno dużo zmienił i przygotował grunt do kolejnych zmian… Wprowadza mnie w nowy miesiąc odmienioną, choć zewnętrznie tego nie zobaczycie. Jedno jest pewne, lista rzeczy, które muszę zrobić w listopadzie jest imponująca. Nie powiem, że przytłaczająca, choć to chyba właściwe słowo, biorąc pod uwagę tych skromnych 30 kolejnych dni. Powiedziałam A, muszę powiedzieć B. Choćby z zaciśniętymi zębami. Swoją drogą wyjątkowo twórcza ta jesień. Nie ma czasu, ani nawet ochoty na malutką choćby depresję. Słońce ładuje baterie, reszta kręci się sama. Lubię taki obrót spraw. Nawet jeśli marudzę, że na nic nie mam czasu. Choć tu muszę się pochwalić moimi odkurzonymi zdolnościami organizatorskimi - spinam tyłek i czas zdaje się troszeczkę rozciągać. Brzmi banalnie, ale wciśnięcie w plan dnia wszystkiego, co chciałoby się zrobić, często bywa zwyczajnie niemożliwe. Ale pracuję nad tym. Powiem Wam, że zawsze uważałam, że z moich cech czy zdolności najbardziej pożyteczna jest dość solidnie rozwinięta zdolność logicznego myślenia. Często pomaga, bywa nawet, że ratuje tyłek. I o dziwo to wcale nie jest takie oczywiste, bo u coraz większej liczby osób widzę zastanawiający brak logicznego myślenia właśnie. Czyli jest nieźle. Z pewnością nie mogę narzekać. Tym optymistycznym akcentem mogę kończyć, mogę zaczynać, mogę wszystko! Może poza szalonym imprezowaniem dziś wieczorem, ale to poniekąd moja wina. Sama postawiłam się na tym poboczu, nie mogę więc mieć pretensji o to, że nie mam z kim się bawić. Wesołego Halloween, upiornych przygotowań, koszmarnych imprez i wykręcających drinków. Bawcie się dobrze!












wtorek, 29 października 2013

This is the end (of the world).


Mówię o sobie, że mieszkam na Końcu Świata. Północ z tych najodleglejszych. I mimo, że mogę się przyczepić do naprawdę wielu rzeczy, nie zamieniłabym tego miejsca na inne. Mogę wyjeżdżać, podróżować, zwiedzać, zakochiwać się w odległych kątach, ale zawsze będę wracać. Nie mam amerykańskiej mentalności - mój dom to nie tylko wspomnienia, to miejsce. Staromodne, sentymentalne, być może. Może nawet śmieszne. Ale mam tu morze i widoki, których nie potrafiłabym zamienić. Przede wszystkim nie chciałabym! Tyle mam tu jeszcze do odkrycia, tyle miejsc chciałabym Wam pokazać, a nie miałam jeszcze okazji… Dziś przymusowo wylądowałam w Helu. W biegu powstało kilka zdjęć. Ostatnie promienie słońca, groźne deszczowe chmury, mały fragment miasta, które poznaję na nowo i sprawia mi to ogromną radość! 








poniedziałek, 28 października 2013

Wehikuł czasu.

Nie wiem kiedy to minęło, ale październik nam się kończy! Zaskakujące. Dopiero zdążyliśmy przyzwyczaić się do jesieni, a za rogiem czai się już zima… Zawsze dziwiłam się ludziom, którzy twierdzili, że czas się wlecze. On przecież pędzi z przerażającą prędkością. To coś w stylu Speed: Niebezpieczna prędkość. Tyle, że bez autobusów, bomb i przystojnego Keanu Reeves'a. Jak karuzela na przyspieszonych obrotach. Doba jest zdecydowanie zbyt krótka. Szczególnie teraz, kiedy tak wcześnie robi się ciemno. Ta zmiana czasu, która miała być przyjemną, dodatkową godziną snu, wciągnęła nas w krainę ciemności. Jest ciemno, albo szaro… I jakby tego było mało - cały czas ciągnie mnie mnie do szarych lub czarnych ciuchów. A tyle się zawsze nagadałam na ten temat, że ludzie są tacy mdli, że szaroburzy. Pocieszam się, że to nie to samo, ale zdaję sobie sprawę z tego, jak marnie to brzmi. Bez względu na to, że faktycznie w to wierzę. Mimo, że naprawdę lubię te szare klimaty, muszę chyba zacząć je dawkować. Przecież nie chcę zniknąć! Złota jesień wcale nie jest taka złota, wiatr zwiał większość liści, więc dopóki nie zrobi się biało, potrzebne jest więcej koloru. Na zasadzie kontrastu. Coś jakby zastrzyk energetyczny. Redbull w postaci różowych butów na przykład… Bo lakier, czy szminka to za mało. Musi się dziać na zewnątrz, żeby działo się w środku. Albo odwrotnie, ale czy to ważne? Ważne, żeby się działo, żeby chciało się dziać (i działać). A jeśli o to chodzi, to jesień, ta szara jesień, zupełnie temu nie sprzyja… Ale przecież nie zawsze sprzyja. Czasem na przykład trzeba wyjść z psem, mimo padającego deszczu...
 Dlatego przeniesiemy się na chwilę w czasie. To było śliczne popołudnie, 21 września.












czwartek, 24 października 2013

Jesienne nowości/miłości.


 Dzień przedstawiania nowości. Na pierwszy ogień idzie kurtka. Miłość od pierwszego wejrzenia! Jeden z ostatnich łupów. Tych napawających satysfakcją i pełnym zadowoleniem. Kiedy moim oczom ukazuje się rzecz tego pokroju, zakupy zyskują inny wymiar. Rok temu mówiłam, że nie potrzebuję kolejnego czarnego okrycia wierzchniego. Wiem, pamiętam. Okazało się jednak, że nie miałam racji. Potrzebowałam go. Magia! Powiecie, że to raczej choroba psychiczna, domyślam się. Nic bardziej mylnego. To nie jest również próba skamuflowania zakupoholizmu... Po latach praktyki nauczyłam się robić zakupy stosunkowo mądrze. Przyznaję, że kiedyś okrutnie mnie ponosiło. To nie było mądre, ale tego potrzebowałam. Dziś podchodzę do tematu racjonalnie. Nie tylko dlatego, że szafa pęka mi w szwach (w przenośni, bo spora część ubrań przebywa poza nią). Kupuję tylko takie rzeczy, w których widzę to coś. Tak było też z tą panterą. Na wieszaku w lumpeksie wisiała jako spódnica. Futrzana, cholernie przyjemna w dotyku spódnica. Szaleństwo. Automatycznie wylądowała na mojej szyi. Skradła moje serce. W domu okazało się, że owa spódnica to handmade (zaskakujące?). Rozpruwanie tego cudaka zajęło mi trzy wieczory. Istny majstersztyk, ale daruję sobie szczegóły. Czwarty wieczór przeznaczony był na szycie. Chwila wyrównywania, chwila szukania podszewki i chwila przy maszynie. W rezultacie powstał mój jesienno-zimowy hit. Zdaje się, że w tym roku zdąży Wam się znudzić, bo już go uwielbiam! Poza prezentowaniem nowości (szczegółowym jak się okazało!) mamy dziś również dzień przypominania o starych ulubieńcach. Mamy premierę moich absolutnie ulubionych zeszłorocznych butów (bez zbliżeń, bo w zeszłym roku były obfotografowane z naddatkiem!). W dalszym ciągu uważam, że są świetne!