środa, 22 września 2021

Dziesięć i pół i jeszcze troszkę.

 

Znowu dzieli nas długa cisza. Bardzo długa. W pewnym momencie sytuacja robi się na tyle żenująca, że nie wiadomo jak zacząć. Czy w ogóle jeszcze warto, czy jest do czego wracać, co odbudowywać. W końcu cisza potrafi zabić, już się o tym przekonałam. Chociaż ja, z naiwnością dziecka, wierzę, że jak się stara i się bardzo chce, to można naprawdę dużo, nie wszystko (o tym się już również boleśnie przekonałam na własnej skórze), ale dużo. Tego chcę się trzymać, bo inaczej wszystko zostanie pozbawione sensu, a kto by chciał tak żyć...

Niestety czasem mam wrażenie, że życie robi sobie ze mnie jaja. Ze mnie, z moich, planów, z moich chęci. Co zabawne, jeśli chodzi o plany nauczyłam się być wybitną minimalistką. Mimo wszystko, nawet z tym minimum różnie bywa. 

Kiedy siedziałam tu w grudniu, miałam wielką nadzieję, że to może jednak jest już ten moment powrotu do bloga, do pisania i do zdjęć. Szczególnie, że to był czas inny niż zazwyczaj. Byłam w domu, zimowy wyjazd wisiał pod gigantycznym znakiem zapytania, miałam niby trochę czasu. Okazało się, że to jeszcze było za mało, albo było na tyle dziwnie, że nie do końca potrafiłam połączyć ogarnianie nowej rzeczywistości z normalnością, której tu chciałam, nie wiem. 

Finalnie wyjechałam w góry, a po powrocie ruszył rollercoaster. Przygotowania do sezonu, mnóstwo pracy, goście, znajomi, lato, wszystkiego dużo, wszystko szybko. W okolicy moich urodzin miało być już spokojniej, miało zwolnić. Miałam powoli zacząć wracać na moje tory. Coraz częściej jednak mam wrażenie, że moje tory, to ten chaos i bieg, a nie to, co sobie wyobrażam i czego bym chciała. Nieważne, na początku września miał być względny spokój. To było dwadzieścia dni temu...

Na ten czas wyjątkowo coś planowałam (coś poza moimi urodzinami rzecz jasna). Nie wiem czy wiecie, ale w marcu, dokładnie pierwszego marca, ten blog, na którego właśnie zajrzeliście, obchodził DZIESIĄTE URODZINY. Oczywiście wysoce prawdopodobne, że nie mieliście o tym pojęcia, bo przecież było tu głucho i cicho i wszystko zabite dechami, pokryte kurzem i co tu dużo mówić, nuda. Pierwszego marca byłam w Krynicy i bardzo intensywnie myślałam co dalej. W którą iść stronę, co zrobić, żeby żyło, żeby było fajnie i przyjemnie, miło dla oka... Minęło kolejne pół roku. Stwierdziłam, że to będzie ten doskonały moment, najlepszy z najlepszych, no po prostu musi się udać. Miałam przy okazji urodzin zrobić sobie piękne zdjęcia w mojej idealnej, niesamowicie błyszczącej sukience i wrócić tu z jej srebrzystym blaskiem, skąpana w świetle światełek, którymi udekorowałam ogród. Plan był szatański, wykonanie również. Były światełka, byli goście, piękna pogoda, mnóstwo świeczek i moja urodzinowa sukienka, w której blasku się grzałam. Jedynie jeden szczegół nie wypalił, zupełnie nie pomyślałam o zdjęciach, więc mam jedynie kilka, takich przesłanych przez znajomych, które są imprezową pamiątką, ale nie są tymi zdjęciami z głowy, którymi chciałam wkupić się w Wasze łaski, niestety. Kolejna rzecz, urodziny ciągnęły się tydzień, mijały kolejne dni, które oddalały mnie od zaplanowanego DZIESIĘĆ I PÓŁ. Zaczęłam jednak o tym nerwowo myśleć, po nocach śniły mi się te wszystkie słowa, które chciałam tu napisać, zdjęcia, które wypełniają mi pamięć telefonu i bardzo (bardzo!) cierpliwie czekają na swoją kolej, na ten wielki moment, kiedy pojawią się na ekranie, który nie jest mój. Zaczęłam czuć palący wstyd, że najzwyczajniej w świecie daję dupy. Chcę, ale żyję w świecie wypełnionym ALE właśnie. Trochę, jak z tym GDYBY z piosenki... Tak, wstyd palił mnie od środka, wiercił mi dziurę w brzuchu i w głowie, nie dawał spokoju, nie odpuszczał. Usiadł mi na ramieniu i przy mnie trwał. Nagle, zeskoczył dziś na ziemię i kopnął mnie w tyłek, tak zwyczajnie, na rozpęd. Żebym się w końcu ogarnęła i przestała wymyślać, czekać na ten moment idealny, bo albo go przegapię, albo się go nie doczekam. Posłuchałam, co mnie w równym stopniu dziwi i cieszy, posłuchałam, zalogowałam się i piszę. Żeby nadać temu sens, żeby zaznaczyć swoją obecność, żeby uczcić ten moment, który nastąpił dziesięć i pół roku temu. Dziesięć i pół i trochę... Wtedy też się zbierałam i planowałam, szykowałam zdjęcia, wybrałam datę. W końcu usiadłam przy komputerze, innym, w tym pokoju, który wyglądał inaczej i ja, trochę inna ja wcisnęłam po raz pierwszy OPUBLIKUJ. O tym ile mnie to kosztowało, ile łez wylałam i ile czerpałam radości z tej zabawy opowiem Wam następnym razem.

Nie wiem czy jesteście w stanie sobie wyobrazić, jak dobrze znowu tu być! 

I jak wielką ulgę czuję, że to zrobiłam. 

Cieszę się, że Was tu mam.








1 komentarz:

  1. Piękna Pani w pięknej sukience! :) jak dobrze, że postanowiłaś napisać ten post, dziękuję! Wracaj do nas w wolnej chwili.

    OdpowiedzUsuń