Wspomniałam ostatnio, że od lat tworzę mapę moich miejsc. Miejsc, które są dla mnie ważne, pięknych miejsc, do których uwielbiam wracać, miejsc przepełnionych dobrymi wspomnieniami. Z każdym rokiem wzbogacam ją o nowe punkty, zdarza się też, że coś bezpowrotnie z niej znika, ale to na szczęście rzadziej. Te moje miejsca nigdy mi się nie nudzą, wracam do nich zawsze z tym samym uśmiechem na twarzy. Ogromną radość sprawia mi odkrywanie nowych, ale cytując klasyka - lubię wracać tam, gdzie byłem już, lubię wracać w strony, które znam, po wspomnienia zostawione tam, by się przejrzeć w nich...* Niektóre z tych miejsc mam na wyciągnięcie dłoni, od innych dzielą mnie kilometry, długie godziny podróży. A wszystkie łączy jedno, ja.
I tak, kiedy jesień pojawia się na horyzoncie, kiedy złote liście lecą z drzew, a ze spaceru wracam z kieszenią wypchaną kasztanami i żołędziami, kiedy powietrze robi się chłodne i coraz szybciej robi się ciemno, wtedy zaczynam bardziej tęsknić za Gliwicami. To zabawne, że jesienią brakuje mi ich jakby bardziej, tęsknię mocniej, ale tak jakoś wychodzi. Kto wie, może to dlatego, że właśnie jesienią pojawiły się w moim życiu. No i jesienią chyba też najcześciej je odwiedzam. Część z Was wie, że Gliwice mają szczególne miejsce w moim sercu. Tym, którzy tego nie wiedzą, zaraz po krótce wyjaśnię, jak doszło do tego, że stały się tak ważnym punktem.