poniedziałek, 30 listopada 2015

Black week.











Jest coś przerażającego w rzeczach nieodwracalnych. Coś tragicznego jest w końcu, w tym końcu ostatecznym. Coś mrożącego krew w żyłach, coś spędzającego sen z powiek... Są chwile, kiedy roztrzaskujemy się na milion maluteńkich kawałeczków, spektakularnie - jak słoik z cukrem, żeby trudniej było poskładać wszystko do kupy... Mój świat się zatrzymał. Kilka chwil temu nie marzyłam o niczym innym, chciałam żeby wszystko zwolniło, żebym mogła się w końcu ogarnąć, żeby nadrobić co trzeba, zrobić co trzeba... Dziś pluję sobie w brodę. W dupie mam takie niekontrolowane przystanki. To wcale nie przypomina leniwego siedzenia na ławce w parku. Jeśli już to gwałtowne hamowanie na drzewie... Drugi raz w tym roku stanęłam twarzą w twarz ze śmiercią cholernie wartościowego człowieka. O ile obie nadeszły zdecydowanie zbyt szybko, pierwsza poprzedzona była chorobą, co pozwoliło lekko się z nią oswoić. Druga przyszła nagle. Z dnia na dzień - jesteś, nie ma Cię. Nagle wszystko traci ostrość. Świadomość straty przygniata do tego stopnia, że trudno nabrać powietrza, oddychanie staje się wysiłkiem. Sama wiadomość o tej śmierci jest dla mnie równie szokująca, jak moja reakcja na nią... Okazuje się, że nie musi odejść nikt z rodziny, czy najbliższego otoczenia, żeby kompletnie się rozsypać. Odszedł człowiek, którego bardzo lubię, bardzo szanuję i jestem dumna, że jesteśmy znajomymi. Byliśmy. Cholernie żałuję, że nie miałam okazji poznać go bliżej, spędzić razem więcej czasu. Kiedy patrzę, jak żegnali go i wciąż żegnają przyjaciele, kłuje mnie w sercu. Ja nie mogę nazwać go przyjacielem, to byłoby nie w porządku choćby względem tych przyjaciół właśnie. Ale tego, jak bardzo go ceniłam (i będę cenić już zawsze!), nikt mi nie zabierze. Z drugiej strony, jeśli mi z tą całą sytuacją jest tak źle, nie chcę nawet myśleć, jak tragicznie jest jego bliższym. Życie bywa naprawdę okrutne. Pomyśleć, że stoimy w progu grudnia. Święta zbliżają się wielkimi krokami. Tyle, że Kolęda Dla Nieobecnych Preisnera, którą uwielbiam od lat, zyskała nową twarz. Kolejną. W zasadzie nie mogę w to uwierzyć. Chociaż wiem. Chociaż byłam na pogrzebie, widziałam trumnę i nazwisko. Nie chcę w to wierzyć. Wydaje mi się, że to niemożliwe, że już się nie spotkamy. Nie wypijemy tej herbaty odkładanej na później. Teraz już wiem, że nie wolno nic odkładać. Beznadziejne uczucie, kiedy okazuje się, że żadnego później nie będzie! A sprowadzając życie do internetu - czy wiecie, że są lajki i lajki wartościowe? Te jego liczyły się potrójnie... Ależ rzeczywistość potrafi brutalnie zaskakiwać. Tydzień już tkwię w tym stanie. Od tygodnia jestem w szoku. Jest mi źle i dziwnie. Tak naprawdę do dupy. Kompletnie! Świat jarał się czarnym piątkiem. Kiedy czarny staje się cały tydzień, ta nazwa wydaje się średnio stosowna. Czarny nie jest chyba jednak optymistycznym kolorem. Choćby te zdjęcia. Robiłam je we wrześniu ubiegłego roku. Strasznie mi się podobały, wyszły dokładnie tak, jak je sobie wymyśliłam. Do tego stopnia, że postanowiłam poczekać z nimi na jakąś odpowiednią okazję. Ehh... 
 Mam nadzieję, że kolejna czekoladka, na którą trafię z życiowego pudełka, będzie miała mniej gorzko-kwasny smak...


9 komentarzy:

  1. Hej, bardzo fajna stylizacja, ogólnie zakochałam się w szarościach. Najbardziej podoba mi się sweter, ale te buty są ciekawe, złaszcza te zapięcia na kostkach. zapraszam do mnie na www.lap-stajla.blogpspot.com, u mnie post o timberlandach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie sie ubierasz, masz styl i jestes elegancka.

    OdpowiedzUsuń