wtorek, 16 czerwca 2015

Mijamy.





















Ostatnio przyszło mi się zmierzyć z myślą, że przemijamy. Żadna luźna myśl przed snem, ani wpływ filmu. Najprawdziwsza śmierć. Nie w rodzinie, ale blisko. Jeden z tych momentów, kiedy nie waham się użyć stwierdzenia przyjaciel rodziny. Uderzające spotkanie z rzeczywistością. Ludzie wokół umierają, to przecież najnormalniejsza kolej rzeczy, ale zdaje się, że każdą śmierć odbieramy inaczej. I szczerze, to w życiu uderzyły mnie naprawdę mocno tylko dwie śmierci. 
Kiedy miałam 10 lat umarł mój Dziadek. Nie mogłam w to uwierzyć, miał mi jeszcze tyle do opowiedzenia, wiódł ciekawe życie, dużo widział i potrafił o tym pięknie mówić. Uwielbiałam go słuchać, uwielbiałam z nim przebywać i jeśli kogokolwiek miałoby mi dziś brakować, to byłby to tylko on. Choć wcale nie jestem pewna, czy byłby dumny z tego, jak pokierowałam swoim życiem, bardzo bym chciała, żeby jednak cały czas tu był. Ostatniej swojej opowieści nie dokończył, miałam wrócić... Oj, długo nie mogłam się z tym pogodzić. W zasadzie nie jestem pewna czy w ogóle się z tym pogodziłam. Od tego momentu, kiedy byłam małą zapłakaną dziewczynką, minęła cała pełnoletność, a mogłabym płakać dalej. 
Ta ostatnia śmierć obyła się bez łez, nie licząc samego pogrzebu, bo łatwo się wzruszam, kiedy ktoś uderza w odpowiednie tony... Mimo to odbija się niesamowitą pustką. Jestem pewna, że odbijać się będzie jeszcze niesamowicie długo. Istnieją bowiem osoby, których najzwyczajniej w świecie nie da się zastąpić. Ze względu na to jakie są, co robią, w jaki sposób to robią... Osoby, które bez końca mogą opowiadać najciekawsze i najzabawniejsze historyjki świata, do których zawsze można się zgłosić, nawet jeśli chodzi tylko o wspólne wypicie herbaty. 
Kiedy miałam te nieszczęsne dziesięć lat, odbierałam całą sytuację jako wielki osobisty dramat. Dziś, dużymi krokami zbliżając się do trzydziestki, widzę w tym drugie dno. Okazuje się, że można zdrowo żyć, można być tak aktywnym, jak nawet mi się nie śniło, można być pełnym życia i czerpać z niego pełnymi garściami... Potem zachorować i w ciągu kilku miesięcy odejść. Przytłaczająca wizja. Masa planów, pomysłów, ogólny burdel i tu nagle koniec. Wszystko zostaje dokładnie tu gdzie jest, tylko ciebie brakuje. Tu pojawia się moje własne egoistyczne pytanie, czy faktycznie pojawiłaby się odczuwalna pustka, gdyby miało mnie zabraknąć. Ta myśl przeraża mnie chyba najbardziej. Fakt, że mogłabym przejść tak bez echa, no i ten brak uporządkowania własnych spraw, który bym tu zostawiła. Zdaje się, że nie ma odpowiedniego momentu. Chyba nigdy nie jest się wystarczająco gotowym. Z drugiej strony uporządkowanie wszystkiego i 'bycie przygotowanym' jest chyba jeszcze bardziej przerażające... Zostaje nam chyba korzystanie z życia. I chyba nie warto zbyt dużo o tym myśleć. Sama świadomość tego, że mijamy wystarczy, żeby żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim. Z tym zdaniem zakodowonym z tyłu głowy nasze życie powinno być bardziej wartościowe i treściwe, czego trzeba więcej?

2 komentarze:

  1. Kochana, rozumiem Twoją `pustkę` ... Ja miałam niespełna 18 lat kiedy umarł mój tata :(
    Ale niestety, my LUDZIE nie mamy wpływu na takie sprawy... musimy iść przed siebie i walczyć o lepsze jutro!
    Przesyłam buziakiiii, 3maj się :*

    OdpowiedzUsuń